Redaktor: Administrator
5.12.2007.
Hits: 14977
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Publikujemy także tekst pytań maturalnych z języka polskiego na poziomie rozszerzonym. Maturę z polskiego będą zdawać wszyscy, dlatego dobrze byłoby zapoznać się ze stopniem trudności egzaminu zarówno na poziomie podstawowym, jak i rozszerzonym.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Część I - rozumienie czytanego tekstu
Przeczytaj uważnie tekst, a następnie wykonaj zamieszczone pod nim zadania. Odpowiadaj jedynie na podstawie tekstu i własnymi słowami - chyba że w zadaniu polecono inaczej. Udzielaj tylu odpowiedzi, o ile jesteś proszony. W zadaniach zamkniętych wybierz tylko jedną z zaproponowanych odpowiedzi.
Paweł Łuków, Niedźwiedzia przysługa
"Świat Nauki" 12/2006
Zadanie 1. (1 pkt)
Z akapitu 1. wypisz zdanie będące tezą, którą autor rozważa w swoim tekście.
Zadanie 2. (2 pkt)
Wymień etapy pracy biologa. Co jest jej celem?
Zadanie 3. (1 pkt)
Co jest sprawdzianem trafności teorii naukowej?
Zadanie 4. (1 pkt)
Wyjaśnij, dlaczego, według autora, nie należy polemizować z przekazem biblijnym.
Zadanie 5. (2 pkt)
Co jest, według autora, domeną nauki? Jakie jej ograniczenia zostały wskazane w tekście?
Zadanie 6. (1 pkt)
Czy, według autora, nauka i religia wykluczają się? Uzasadnij odpowiedź.
Zadanie 7. (1 pkt)
Wyjaśnij, na czym, według autora, polega błąd tych, którzy przeciwstawiają kreacjonizm teorii ewolucji.
Zdanie 8. (1 pkt)
Podaj znaczenie użytego w tytule tekstu frazeologizmu "niedźwiedzia przysługa".
{mospagebreak}Część II - pisanie tekstu własnego w związku z tekstem literackim zamieszczonym w arkuszu
Wybierz temat i napisz wypracowanie nie krótsze niż dwie strony (około 250 słów).
Temat 1. Śmierć żołnierza. Na podstawie analizy i interpretacji podanych fragmentów przedstaw i porównaj kreacje bohaterów. Zwróć uwagę na kontekst historyczno-literacki i styl narracji.
Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem (fragmenty)
Pan Longinus zamyślił się głęboko, aż czoło pokryło mu się bruzdami, i cały czas siedział milczący. Nagle podniósł głowę i rzekł ze zwykłą sobie słodyczą:
- Ja się podejmę przekraść przez Kozaków... [...]
- Czyś waść rozważył, co mówisz? - rzekł Skrzetuski.
- Dawno rozważyłem - rzekł Litwin - bo już to nie od dziś między rycerstwem mówią, że trzeba dać znać królowi jegomości o naszym położeniu [...]. Ja, lichy człek, co ja znaczę? Co mnie będzie za szkoda, chociaż usieką po drodze?
- Ależ usieką bez pochyby! - zawołał Zagłoba. - Słyszałeś waść, co pan starosta mówił, że to śmierć oczywista?
- Tak i co z tego, brateńku? - rzekł pan Longinus. - Jak Bóg zechce, to przeprowadzi, a nie, to w niebie nagrodzi. [...]
Droga [...] była wielce niebezpieczna, bo żeby dostać się do dębiny, trzeba było przechodzić wzdłuż całego boku kozackiego taboru, ale pan Longinus wybrał ją umyślnie, bo właśnie koło taboru przez całą noc kręciło się najwięcej ludzi i straże najmniej dawały baczenia na przechodzących. [...]
Czołgał się ciągle, modląc się jednocześnie - w obronę z ciałem i duszą mocom niebieskim się oddając. Pomyślał, że może los całego Zbaraża zależy w tej chwili od tego, czy on się teraz przez ową gardziel przedostanie, więc modlił się nie tylko za siebie - ale i za tych, którzy w tej chwili na okopie modlili się za niego.
Po obu stronach wszystko było spokojne. Człek się nie ruszył, koń żaden nie zachrapał, pies żaden nie zaszczekał - i pan Longinus przeszedł. Czerniały teraz przed nim chrusty i gąszcze, za którymi rosła dębina, za dębiną bór aż hen, do Toporowa, za borem król, zbawienie i sława, i zasługa przed Bogiem i ludźmi. Czymże było ścięcie trzech głów wobec tego czynu, do którego coś więcej prócz żelaznej ręki trzeba było posiadać.
Pan Longinus sam czuł tę różnicę - ale nie wezbrało pychą to czyste serce, tylko jak serce dziecka rozpłynęło się w łzy wdzięczności. [...]
Otóż i dęby! [...]
Dębina rzednie. Pewnie to będzie pierwsza łąka. Dęby zaszumiały mocniej, jakby chciały rzec: "Zaczekaj, bezpiecznie ci było wśród nas" - ale rycerz nie ma czasu i wstępuje na odkrytą łąkę. Jeden tylko stoi na niej dąb w środku, ale potężniejszy od innych. Pan Longinus zmierza do tego dębu.
Nagle, gdy już jest o kilkanaście kroków, spod rozłożystych gałęzi olbrzyma wysuwa się ze dwadzieścia czarnych postaci, które zbliżają się w wilczych skokach do rycerza.
- Kto ty? kto ty?
Język ich niezrozumiały, nakrycia głowy jakieś spiczaste - to Tatarzy, to koniuchowie, którzy się tu przed deszczem schronili.
W tej chwili czerwona błyskawica rozświeciła łąkę, dąb, dzikie postacie Tatarów i olbrzymiego szlachcica. Krzyk straszliwy wstrząsnął powietrzem i walka zawrzała w jednej chwili.
Tatarstwo rzuciło się na pana Longina jak wilcy na jelenia i chwyciło go żylastymi rękoma, lecz on wstrząsnął się tylko i wszyscy napastnicy opadli tak z niego, jak dojrzały owoc opada z drzewa. Po czym straszliwy Zerwikaptur zazgrzytał w pochwie - i wnet rozległy się jęki, wycia, wołania o ratunek, świst miecza, charkotanie pobitych, rżenie przerażonych koni, szczęk łamanych szabel tatarskich. Cicha łąka zabrzmiała wszystkimi dzikimi głosami, jakie tylko mieszczą się w ludzkich gardzielach.
Tatarzy rzucili się jeszcze raz i drugi kupą na rycerza, ale on już oparł się plecami o dąb, a od przodu nakrył się wichrem miecza - i ciął straszliwie. Trupy zaczerniły mu się pod nogami - inni cofnęli się, zdjęci paniczną trwogą. [...]
Tymczasem tłum zbliżał się do niego półkolem, on zaś stał w cieniu - olbrzymi, oparty o drzewo - i czekał z mieczem w ręku.
Tłum zbliżał się coraz bardziej. Na koniec zagrzmiał głos komendy:
- Bierz go!
Co żyło, rzuciło się naprzód. Krzyki umilkły. Ci, którzy nie mogli się docisnąć, świecili atakują-cym. Wir ludzki kłębił się i przewracał pod drzewem - jęki tylko wydobywały się z tego wiru i przez długi czas nie można było nic rozpoznać. Nareszcie krzyk przestrachu wyrwał się z piersi atakują-cych. Tłum pierzchnął w jednej chwili.
Pod drzewem został pan Longinus, a pod jego nogami kupa ciał drgających jeszcze w agonii. [...] Widząc to rozwścieczona orda spędziła Kozaków i naokół rozległy się dzikie wołania:
- Uk! uk!...
Wówczas na widok łuków i strzał wysypywanych z kołczanów pod nogi poznał i pan Podbipięta, że zbliża się godzina śmierci, i rozpoczął litanię do Najświętszej Panny.
Uczyniło się cicho. Tłumy zatrzymały dech, oczekując, co się stanie.
Pierwsza strzała świstnęła, gdy pan Longinus mówił: "Matko Odkupiciela!" - i obtarła mu skroń.
Druga strzała świstnęła, gdy pan Longinus mówił: "Panno wsławiona!" - i utkwiła mu w ramieniu.
Słowa litanii zmieszały się ze świstem strzał.
I gdy pan Longinus powiedział: "Gwiazdo zaranna!" - już strzały tkwiły mu w ramionach, w boku, w nogach... Krew ze skroni zalewała mu oczy i widział już - jak przez mgłę - łąkę, Tatarów, nie słyszał już świstu strzał. Czuł, że słabnie, że nogi chwieją się pod nim, głowa opada mu na piersi... na koniec ukląkł.
Potem, na wpół już z jękiem, powiedział pan Longinus: "Królowo Anielska!" - i to były jego ostatnie słowa na ziemi.
Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perłę jasną u nóg "Królowej Anielskiej".
Tom II, r. XXVII
Stefan Żeromski, Rozdziobią nas kruki, wrony... (fragmenty)
Ponura jesień zwarzyła już i wytruła w trawach i chwastach wszystko, co żyło. [...] Bure obłoki, podarte i rozczochrane, leciały szybko, prawie po powierzchniach tych pól obumarłych i przez deszcz schłostanych.
Właśnie o samym świcie Andrzej Borycki (bardziej znany pod przybranym nazwiskiem Szymona Winrycha) wyjechał zza pagórków rajgórskich i skierował się pod Nasielsk, na szerokie płaszczyzny. Porzuciwszy zarośla, trzymał się przez czas pewien śladu polnej drożyny, gdy mu ta jednak zginęła w kałużach; ruszył wprost przed siebie, na poprzek zagonów.
Przez dwie noce już czuwał i trzeci dzień wciąż szedł przy wozie. Buty mu się w rzadkim błocie rozciapały tak misternie, że przyszwy szły swoim porządkiem, podeszwy swoim porządkiem, a bose stopy w zupełnym odosobnieniu. Bardzo przemókł i przeziąbł do szpiku kości. Któż by zdołał poznać w tym obdartusie [...] dawnego Jędrka [...]? Włosy mu porosły "w orle pióra", paznokcie "w dzikie szpony", chodził teraz w przepoconej sukmanie, żarł chciwie razowiec ze sperką i żłopał gorzałę [...].
Konie były głodne i zgonione tak dalece, że co pewien czas ustawały. Nic dziwnego: koła zarzynały się w błoto po szynkle, a na drabiniastym wozie pod trochą olszowego chrustu, siana i słomy leżało samych karabinków sztuk sześćdziesiąt i kilkanaście pałaszów, nie licząc broni drobniejszej. [...] Winrych liczył na to, że go ktoś zluzuje, zwłaszcza że najuciążliwsze posterunki i przeszkody szczęśliwie wyminął. Ale nie takie to już były czasy... Jeżeli kto jeszcze na tej ziemi walczył w całym i zupełnym znaczeniu tego słowa, to on, Winrych. On jeden jeszcze chodził po broń, jeden nie upadał na duchu. [...]
Za zasłoną mgły dał się nagle postrzec jakiś ruch jednostajny, równoległy do ledwie widocznego horyzontu. Mógł to być szereg wozów, stado bydła albo - wojsko.
Winrych patrzał przez chwilę, przymrużywszy powieki. Doznawał takiego wrażenia, jakby ktoś zagiął palec pod żyłę krwionośną w jego piersiach i wydzierał ją na zewnątrz.
- Moskale... - wyszeptał.
Dał koniom po siarczystym bacie, ściągnął lejce, zawrócił prawie na miejscu i zaczął uciekać. [...]
Uciekający wóz spostrzeżono. Z szeregów postępującego wojska odłamała się grupa jeźdźców, wysunęła przed front i pomknęła co koń skoczy. [...]
Ośmiu ułanów rosyjskich na pięknych gniadych koniach dopadło wozu i w mgnieniu oka ze wszystkich stron go otoczyło. Jeden z nich, nie mówiąc ani słowa, począł zrzucać lancą suche gałęzie oraz snopki kłoci i sondować głąb wozu.
Gdy grot dźwięknął uderzywszy o lufy sztucerów - żołnierz poklepał Winrycha po ramieniu i mrugnął na towarzyszów. Tamci sięgnęli po karabinki założone na plecy. Winrych stał na miejscu jak przedtem, obejmując ramieniem kark konia. Usta mu się skrzywiły wzgardliwie i w sercu zsiadło się nie to męstwo, lecz pogarda, pogarda bezbrzeżna, pogarda wszystkiego na tej ziemi.
- Ty do czyjej partii to wiozłeś? - zapytał go ów rewidujący.
- Głupiś! - odrzekł Winrych, nie podnosząc głowy.
- Do czyjej partii to wiozłeś? Słysz, polaczyszka!
- Głupiś!
- To nie chłop - rzekł do podwładnych starszy, z naszywką na ramieniu - to powstaniec.
- Głupiś! - rzekł Winrych patrząc w ziemię.
- Bierz psiego syna! - wrzasnął żołdak.
Dwu z nich odsadziło się natychmiast o kilkadziesiąt kroków i szybkim ruchem nastawiło lance poziomo. Skazany spojrzał na nich, gdy mieli ukłuć konie ostrogami, i zaraz, jak małe dziecko, zasłaniając głowę rękami, cichym, szczególnym głosem wymówił:
- Nie zabijajcie mnie...
Zerwali się w skok z miejsca zgodnym susem i wraz go przebili. Jeden ohydnie rozpłatał mu brzuch, a drugi złamał dekę piersiową. Trzeci ułan odjechał o kilkanaście kroków i gdy dwaj pierwsi, wyrwawszy lance i splunąwszy, usunęli się na bok, wziął na cel głowę powstańca. Pociągnął za cyngiel wtedy właśnie, gdy nieszczęsny zsunął się w bruzdę. Kula, przeszywszy czaszkę naręcznego konia, zabiła go na miejscu. Zwierzę stęknęło żałośnie i padło bez tchu na nogi konającego Andrzeja. Żołnierze zsiedli z koni i zrewidowali puste kieszenie sukmany. Rozgniewani o to, że Winrych wypił wszystką gorzałkę, rozbili butelkę na jego czaszce i podarli mu ostrogami policzki. Na głos sygnału, wzywającego ich do powrotu, wskoczyli na siodła i nabrawszy z wozu po kilka sztuk dobrych pałaszów belgijskich odjechali za oddziałem. [...] Tymczasem deszcz rzęsisty puścił się znowu i na małą chwilę ocucił powstańca.
Powieki jego, zaciśnięte przez ból i popłoch śmiertelny, dźwignęły się i oczy po raz ostatni zobaczyły obłoki. Usta mu drgnęły i wymówiły do tych chmur szybko pędzących ostatnią myśl
"... Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom..."
Wielka nadzieja nieśmiertelności ogarnęła umierającego, niby przestrzeń bez końca. Z tą nadzieją w sercu umarł. Głowa jego wygniotła w błocie dołek, do którego teraz spływać poczęły maleńkie strumyki i tworzyły coraz większą kałużę. Krople, trzepiąc w nią, wzbijały duże, wysoko wzdęte bańki, rozpryskujące się w nicość tak szybko i zupełnie, jak ludzkie święte złudzenia.
{mospagebreak}Temat 2. Dokonaj analizy i interpretacji wiersza Władysława Broniewskiego Ballady i romanse. Zwróć uwagę na funkcję nawiązań do romantyzmu.
Władysław Broniewski, Ballady i romanse
"Słuchaj dzieweczko!
Ona nie słucha...
To dzień biały, to miasteczko..."
Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha,
po gruzach biega naga, ruda Ryfka,
trzynastoletnie dziecko.
Przejeżdżali grubi Niemcy w grubym tanku.
(Uciekaj, uciekaj Ryfka!)
"Mama pod gruzami, tata w Majdanku..."
Roześmiała się, zakręciła i znikła.
I przejeżdżał znajomy, dobry łyk z Lubartowa:
"Masz, Ryfka, bułkę, żebyś była zdrowa..."
Wzięła, ugryzła, zaświeciła zębami:
"Ja zaniosę tacie i mamie".
Przejeżdżał chłop, rzucił grosik,
przejeżdżała baba, też dała cosik,
przejeżdżało dużo, dużo luda,
każdy się dziwił, że goła i ruda.
I przejeżdżał bolejący Pan Jezus,
SS-mani go wiedli na męki,
postawili ich oboje pod miedzą,
potem wzięli karabiny do ręki.
"Słuchaj, Jezu, słuchaj, Ryfka, sie Juden,
za koronę cierniową, za te włosy rude,
za to, żeście nadzy, za to, żeśmy winni,
obojeście umrzeć powinni".
I ozwało się Alleluja w Galilei
i oboje anieleli po kolei,
potem salwa rozległa się głucha...
"Słuchaj dzieweczko! Ona nie słucha..."
WYPRACOWANIE
na temat nr